piątek, 7 marca 2014

Assasyn i jego problemy…



Do napisania niniejszego posta zmusiły mnie dwie rzeczy: po pierwsze fakt, że skończyłem Assassin’s Creed IV Black Flag. Po drugie, niestety, permanentne i nie dające się wyrwać z mojej świadomości wrażenie, że mimo wszystko czegoś mi, jako graczowi czy też początkującemu badaczowi gier, brakuje.  

Skłamałbym, gdybym powiedział, że kolejne części produkcji Ubisoftu mnie nie interesowały. Powiem więcej, na samym początku byłem oczarowany. Być może z powodu pięknej dziewczyny, która zaprezentowała pierwszą część na targach E3 (jak pamiętał, jej postać wywołała duży ferment i burzliwe dyskusje wśród graczy), a być może z chęci wspinania się, skrytego zabijania facetem w kapturze czy efektownej jazdy konno. Prawdę mówiąc, wcześniej jazda konna kojarzyła mi się z pierwszą częścią Sacred i nie były to najlepsze wspomnienia. A oglądając prezentacje takie jak ta poniżej, mój apetyt rósł:

                                


W końcu Altair mnie porwał, ale, niestety, na krótko. Dość szybko „jedynka” okazała się nudna i powtarzalna. W dodatku było coś, co bardzo mi przeszkadzało – obecność Desmonda, który psuł mi całą zabawę eksploracji miast i zabijania kolejnych łotrów. Z kolei od drugiej części „Assasyna” nie mogłem się oderwać. Pod względem fabularnym była kapitalna i wciągnęła mnie na długie godziny. Na dnie, wieczory, noce itd. Poza tym „dwójka” okazała się niezwykle grywalna.                                                               
                                      
Niestety, później było już tylko gorzej. Brotherhood dość szybko mi się znudziło, a w Revelations czułem się tak utrudzony, jak Ezio u kresu swojego żywota. Jedno, co jednak muszę przyznać otwarcie, to moje upodobania do lokacji. Miasta zostały odtworzone wspaniale. Przechadzki po Stambule, Florencji czy innych miastach były samą przyjemnością. Tego trochę zabrakło mi w trzeciej części, ale może Ameryka i tamte czasy to nie moja bajka. Plusem okazało się rozpoczęcie gry jako templariusz. Sama postać Connora (bo nie sposób spamiętać jego indiańskie imię) też mnie zaciekawiła. I tylko tyle. Nagle jednak pojawił się ożywczy wiatr z Karaibów i Black Flag. Może to z powodu mojej sympatii do Piratów z Karaibów, a może po prostu inwencja panów z Ubisoftu spowodowała, że „czwórka” mnie podbiła. Podobnie jak poprzedniczki po jakimś czasie jest powtarzalna do bólu, wręcz schematyczna. Znowu szukamy, zabijamy, zbieramy. Mamy za to piękne lokacje (Karaiby!!!), sterowanie statkiem (wielka frajda, nawet dla takich szczurów lądowych jak ja) i postać Edwarda, pirata z miłości (trochę do może, trochę do kobiety), który autentycznie zdobył moją sympatię. Mówiąc krótko – moim skromnym zdaniem jest to obok dwójki najciekawsza i sprawiająca największą frajdę część cyklu. 

                                   


Teraz czas na to, czego brakuje. Najpierw jednak muszę zacząć od tego, co jest najważniejsze. Zdaniem mojego mentora, profesora Fransa Mäyry, na samym początku trzeba określić jakim jest się graczem. Nie jestem ani poszukiwaczem sekretów, skarbów itd. Nie interesuje mnie zanadto rywalizacja. To, co mnie ciekawi to świat, historia i przedstawiony bohater. I tu pojawia się problem. Bo o ile ogólna historia – konflikt dwóch bractw, dwóch odrębnych systemów wartości i wizji świata – jako ogół jest ciekawy, to wałkowanie go w nieskończoność już mnie znużyło. W „czwórce” nie jest to aż tak nachalne, ale w pozostałych częściach jest aż do bólu. Choć w pierwszej odsłonie, fakt, nie razi. Druga sprawa to powtarzalność. Czasem wydaje mi się, że rację mają ci muzycy, którzy mówią, że każda płyta musi wnosić coś nowego. Żeby się nie powtarzać do znudzenia. Assassin’s Creed popełnił ten błąd. Tak samo jak nie pokazał żadnego bohatera, który na długo zapadł by w pamięć. Którego by się lubiło, chciało czytać o nim fanfiki, zobaczyć coś więcej. Altair był… buńczuczny, ale nie był moim faworytem. Ezio był ciekawy, miał poruszającą historię. Connor mnie nie powalił, a Edward jest fajny. Ale to trochę mało. Bohaterowie nie mają charakterystycznych dialogów (patrz Wiedźmin, Mass Effect, Tomb Raider itd.), nie ma też takich scen, które chciało by się wspominać, zagrać jeszcze raz lub chociaż obejrzeć. To, niestety, nieco zgrana talia kart. 

Zacząłem się zastanawiać, dlaczego tak się dzieje. Zbyt duży nacisk na historię przewodnią i mini gry? Być  może. Tylko główny konflikt? Zakon, credo, zakon, credo, credo, zakon itd. Być może. Ale przede wszystkim wszystko psuje Desmond Miles. Irytujący, nieciekawy, pogmatwany i w ogóle taki… jak cały Assassin’s Creed. Fajny do momentu zabicia trzeciego łotra, gdzie wszystko staje się powtarzalne do bólu. Brakuje w nim ikry, jakiejś woli walki, uczucia, pasji. Czegokolwiek! Jako bohater jest wyblakły i odciąga uwagę od asasyna, którym w danej części gramy. Dzięki niebiosom, że w „czwórce” go nie ma. Ale tam wszystko jak na razie bije na głowę frajda z bycia piratem, nie asasynem. To też ciekawa kwestia pod względem tej podwójności głównego bohatera. Mianowicie, czy jeden bohater nie tłumi drugiego? Bo może tak naprawdę problem nie leży w samych produkcjach Ubisoftu tylko w podejściu gracza do bohatera i wzajemnej relacji między nimi? Może przy dwóch głównych bohaterach nie może zajść proces utożsamiania się z postacią, co zniechęca do grania? Z tym pytaniem Was, drodzy Czytelnicy, zostawiam. I zachęcam: ahoj, przygodo, grajcie w AC IV Black Flag, póki warto.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz