Do napisania niniejszego posta zmusiły mnie dwie rzeczy:
po pierwsze fakt, że skończyłem Assassin’s
Creed IV Black Flag. Po drugie, niestety, permanentne i nie dające się
wyrwać z mojej świadomości wrażenie, że mimo wszystko czegoś mi, jako graczowi
czy też początkującemu badaczowi gier, brakuje.
Skłamałbym, gdybym powiedział,
że kolejne części produkcji Ubisoftu mnie nie interesowały. Powiem więcej, na
samym początku byłem oczarowany. Być może z powodu pięknej dziewczyny, która zaprezentowała
pierwszą część na targach E3 (jak pamiętał, jej postać wywołała duży ferment i
burzliwe dyskusje wśród graczy), a być może z chęci wspinania się, skrytego
zabijania facetem w kapturze czy efektownej jazdy konno. Prawdę mówiąc,
wcześniej jazda konna kojarzyła mi się z pierwszą częścią Sacred i nie były to najlepsze wspomnienia. A oglądając prezentacje
takie jak ta poniżej, mój apetyt rósł:
W końcu Altair mnie porwał, ale,
niestety, na krótko. Dość szybko „jedynka” okazała się nudna i powtarzalna. W
dodatku było coś, co bardzo mi przeszkadzało – obecność Desmonda, który psuł mi
całą zabawę eksploracji miast i zabijania kolejnych łotrów. Z kolei od drugiej
części „Assasyna” nie mogłem się oderwać. Pod względem fabularnym była
kapitalna i wciągnęła mnie na długie godziny. Na dnie, wieczory, noce itd. Poza
tym „dwójka” okazała się niezwykle grywalna.
Niestety, później było już
tylko gorzej. Brotherhood dość szybko
mi się znudziło, a w Revelations czułem
się tak utrudzony, jak Ezio u kresu swojego żywota. Jedno, co jednak muszę
przyznać otwarcie, to moje upodobania do lokacji. Miasta zostały odtworzone
wspaniale. Przechadzki po Stambule, Florencji czy innych miastach były samą
przyjemnością. Tego trochę zabrakło mi w trzeciej części, ale może Ameryka i
tamte czasy to nie moja bajka. Plusem okazało się rozpoczęcie gry jako templariusz.
Sama postać Connora (bo nie sposób spamiętać jego indiańskie imię) też mnie
zaciekawiła. I tylko tyle. Nagle jednak pojawił się ożywczy wiatr z Karaibów i Black Flag. Może to z powodu mojej
sympatii do Piratów z Karaibów, a
może po prostu inwencja panów z Ubisoftu spowodowała, że „czwórka” mnie
podbiła. Podobnie jak poprzedniczki po jakimś czasie jest powtarzalna do bólu,
wręcz schematyczna. Znowu szukamy, zabijamy, zbieramy. Mamy za to piękne
lokacje (Karaiby!!!), sterowanie statkiem (wielka frajda, nawet dla takich
szczurów lądowych jak ja) i postać Edwarda, pirata z miłości (trochę do może,
trochę do kobiety), który autentycznie zdobył moją sympatię. Mówiąc krótko –
moim skromnym zdaniem jest to obok dwójki najciekawsza i sprawiająca największą
frajdę część cyklu.
Teraz czas na to, czego
brakuje. Najpierw jednak muszę zacząć od tego, co jest najważniejsze. Zdaniem
mojego mentora, profesora Fransa Mäyry, na samym
początku trzeba określić jakim jest się graczem. Nie jestem ani poszukiwaczem sekretów, skarbów itd. Nie interesuje mnie
zanadto rywalizacja. To, co mnie ciekawi to świat, historia i przedstawiony
bohater. I tu pojawia się problem. Bo o ile ogólna historia – konflikt dwóch
bractw, dwóch odrębnych systemów wartości i wizji świata – jako ogół jest
ciekawy, to wałkowanie go w nieskończoność już mnie znużyło. W „czwórce” nie
jest to aż tak nachalne, ale w pozostałych częściach jest aż do bólu. Choć w
pierwszej odsłonie, fakt, nie razi. Druga sprawa to powtarzalność. Czasem
wydaje mi się, że rację mają ci muzycy, którzy mówią, że każda płyta musi
wnosić coś nowego. Żeby się nie powtarzać do znudzenia. Assassin’s Creed popełnił ten błąd. Tak samo jak nie pokazał
żadnego bohatera, który na długo zapadł by w pamięć. Którego by się lubiło,
chciało czytać o nim fanfiki, zobaczyć coś więcej. Altair był… buńczuczny, ale
nie był moim faworytem. Ezio był ciekawy, miał poruszającą historię. Connor
mnie nie powalił, a Edward jest fajny. Ale to trochę mało. Bohaterowie nie mają
charakterystycznych dialogów (patrz Wiedźmin,
Mass Effect, Tomb Raider itd.), nie ma też takich scen, które chciało by
się wspominać, zagrać jeszcze raz lub chociaż obejrzeć. To, niestety, nieco
zgrana talia kart.
Zacząłem się zastanawiać,
dlaczego tak się dzieje. Zbyt duży nacisk na historię przewodnią i mini gry? Być
może. Tylko główny konflikt? Zakon,
credo, zakon, credo, credo, zakon itd. Być może. Ale przede wszystkim wszystko
psuje Desmond Miles. Irytujący, nieciekawy, pogmatwany i w ogóle taki… jak cały
Assassin’s Creed. Fajny do momentu
zabicia trzeciego łotra, gdzie wszystko staje się powtarzalne do bólu. Brakuje
w nim ikry, jakiejś woli walki, uczucia, pasji. Czegokolwiek! Jako bohater jest
wyblakły i odciąga uwagę od asasyna, którym w danej części gramy. Dzięki
niebiosom, że w „czwórce” go nie ma. Ale tam wszystko jak na razie bije na
głowę frajda z bycia piratem, nie asasynem. To też ciekawa kwestia pod względem
tej podwójności głównego bohatera. Mianowicie, czy jeden bohater nie tłumi
drugiego? Bo może tak naprawdę problem nie leży w samych produkcjach Ubisoftu
tylko w podejściu gracza do bohatera i wzajemnej relacji między nimi? Może przy
dwóch głównych bohaterach nie może zajść proces utożsamiania się z postacią, co
zniechęca do grania? Z tym pytaniem Was, drodzy Czytelnicy, zostawiam. I
zachęcam: ahoj, przygodo, grajcie w AC IV
Black Flag, póki warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz